W drodze powrotnej z Bermudów płynęliśmy statkiem Ocean Monarch. Fred dostał morskiej choroby zanim opuściliśmy port. Trzymał się łóżka i jęczał: „Chyba umrę”. Zawsze niechętnie przebywałam w towarzystwie ludzi cierpiących, więc uciekłam, żeby tego wszystkiego nie oglądać. Nie wiedzieliśmy jeszcze wówczas nic o funkcjonowaniu temperamentów. Fred był załamany, że nie pozostałam z nim w kabinie, nie robiłam mu zimnych okładów na czoło i nie współczułam. Perfekcyjni melancholicy lubią, by okazywać im współczucie, sami dotrzymują towarzystwa ludziom chorym i uważają, że przyzwoity człowiek powinien zająć się cierpiącym. Byłam zła, że Fred psuje mi przyjemny pobyt na statku, i po kilku ciepłych słowach (dla uciszenia sumienia) oddaliłam się w poszukiwaniu przyjemności. Fred nie rozumiał, że towarzyski san- gwinik nienawidzi choroby, unika wszelkich nieprzyjemności, a nastawiony jest na działanie i zabawę. Program? Jaki program? W tydzień po powrocie z podróży poślubnej poszliśmy do kina, a po wyjściu zaproponowałam: „Może byśmy poszli na lody do Howarda Johnsona?” Myślałam, że wpadłam na wyśmienity pomysł, lecz Fred zaoponował: „Tego nie ma w moim programie”. „W jakim programie?” „Każdego ranka o siódmej ustalam program dnia. Jeśli masz ochotę na lody o jedenastej wieczorem, musisz powiedzieć mi o tym o siódmej rano, a uwzględnię to w moim programie”.